Ku przestrodze: Oszukańcze oferty zarabiania w Internecie

15 tysięcy zł miesięcznie bez wychodzenia z domu???

W internecie aż roi się od ofert świetnie płatnej pracy, która nie wymaga żadnego wysiłku, wykształcenia czy wielkich umiejętności. Wystarczy komputer z dostępem do sieci i orientacja na sukces. Oba warunki spełniam, więc postanowiłem spróbować...

Zawsze fascynowały mnie opowieści o ludziach, którzy zaczynali od małej, garażowej firmy, a teraz są właścicielami wielkich koncernów, często znanych na całym świecie. Albo historia studenta, który wykupił domenę internetową z "miliondolarów" w nazwie i sprzedawał na niej reklamy - jeden piksel za jednego dolara. Pikseli było oczywiście milion, a że sprawą zainteresowały się media, Brytyjczyk w krótkim czasie sprzedał wszystko i zarobił okrągłą sumkę. Wkrótce pojawiły się dziesiątki polskich odpowiedników, ale większość z nich świeci pustkami. Internet to jednak miejsce niemal nieograniczonych możliwości. Gdzie więc ma zacząć zarabiać młody, wychowany na "pecetach" człowiek, jak nie w sieci? A "ofert" jest naprawdę masa: "Świetna kasa za ocenę stron w necie", "Oczekujemy poważnych zapytań od osób, które chcą zarobić poważne pieniądze siedząc w domu!", "15000 zł z Internetu? Ja też nie wierzyłem... zobacz!", "Praca w domu - marketing internetowy". Ufff, sami przyznajcie - kuszące, prawda?

15 tys. zł bez wysiłku

Wystarczy wpisać w wyszukiwarce "zarabianie w internecie" i wybrać jedną z tysięcy stron, poświęconych temu zagadnieniu. Często nie trzeba nawet szukać. Niemal każdy, kto ma nieco słabszy filtr antyspamowy na swojej skrzynce pocztowej, dostał już e-maila z propozycją dodatkowej pracy. Ja też dostałem i postanowiłem dorobić. W końcu 15 tys. zł miesięcznie piechotą nie chodzi. A tyle miałem zarobić za "10-15 godzin tygodniowo, według własnego rozkładu, bez marudzących przełożonych i wielkiego wysiłku!". Kto by nie chciał?

Komputer z internetem mam, więc powiedziałem sobie, że nawet jeśli poświęcę na to kilka godzin mniej, to średnią krajową dorobię na pewno. Zapisałem się do jednego z programów, który płaci za czytanie maili. Na początek miła niespodzianka: za sam zapis dostałem 10 groszy. Niby nic, ale fajnie się zaczęło, tym bardziej, że nie zajęło mi to więcej niż dwie minuty, a żadnego e-maila jeszcze nie przeczytałem. Taki bonus, mniejszy lub większy, to standard w firmach typu "get paid". Zazwyczaj zależy on od minimalnej kwoty, po której zgromadzeniu możemy zażądać wypłaty. Im większe minimum - tym większy bonus. Z reguły minimalna kwota to ok. 5 zł, ale zdarzają się takie firmy, które płacą dopiero od 35 zł lub takie, które nie mają żadnego minimum. Większość z nich nie przelewa jednak pieniędzy do polskich banków, ale płaci w systemie Pay Pal lub e-Gold. W "mojej" firmie minimum wynosiło ledwie 5 zł. Pomyślałem od razu, że będę sobie robił wypłatę codziennie. Na gazetę i pączka będzie jak znalazł. Według reklamy firma miała przysyłać e-maile o wartości od 1 do 5 groszy. Kilkadziesiąt dziennie. Do tego dochodziły zarobki za klikanie w bannery reklamowe i tzw. poleconych. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co to znaczy, ale założyłem, że piątaka dziennie wyciągnę bez większych problemów. Wprawdzie 5 zł to nie 15 tys. zł, ale od czegoś trzeba przecież zacząć.

Tajemnica poleconych

Zacząłem bardzo ambitnie. Na początek wyklikałem wszystkie możliwe bannery. Tylko, że spora część z nich miała wartość 0,1 grosza (tak, tak: jedną dziesiątą grosza). Po kliknięciu w każdy z nich musiałem przebywać na stronie, która otworzyła się w nowym oknie 30 sekund. Co ciekawe większość z nich prowadziła do stron o niemal identycznej tematyce. Wszyscy zachwalali "surf, który płaci" (a co w tym dziwnego, że płaci? - zastanawiałem się w swojej naiwności), "nową firmę sprawdzonego admina", a najczęściej po prostu "polski hit". Po czwartym mailu przestałem już zwracać uwagę na treść i czekałem tylko na komunikat na górze ekranu, informujący, że premia została doliczona do mojego konta. Maili nie było kilkadziesiąt, zaledwie kilka, ale że było już po południu, byłem przekonany, że większość jest wysyłana rano. Następnego dnia wcale nie było jednak lepiej. Wciąż pełny zapału klikałem bannery po 0,1 grosza i zabrałem się za e-maile. Tylko, że ledwie niektóre z nich były warte 1 grosz, większość była po 0,5 grosza. Jeden plus, że nie musiałem czekać na ich zaliczenie 30 sekund, wystarczyło 20. Po dwóch dniach postanowiłem sprawdzić swoje zarobki. W całkiem profesjonalnym panelu administracyjnym odnalazłem odpowiednią zakładkę i moim oczom ukazało się konto, na którym zgromadziłem zawrotną kwotę 0,17 zł (słownie: siedemnaście groszy). Tego już było za wiele, przecież za sam zapis dostałem dziesięć! Zarobiłem więc tylko siedem groszy? To niemożliwe, pomyślałem, i od razu napisałem e-maila do obsługi serwisu z prośbą o wyjaśnienie pomyłki.

Odpowiedź nadeszła po dwóch dniach. Jak się później dowiedziałem, to w świecie "get paid" zadziwiająco szybko. Zazwyczaj administratorzy nie kwapią się z odpowiedzią na pytanie, a już wcale z wypłatą. W regulaminach większości firm jest zapis, że pieniądze są wypłacane w ciągu 30 lub nawet 60 dni od daty zgłoszenia wypłaty. Tylko nieliczni robią to na bieżąco. Administrator napisał: "Bardzo dziękuję za aktywne uczestnictwo w moim programie. Po sprawdzeniu Twojego konta, stwierdziłem, że wszystko jest OK. Stan zarobków zależy od Twojej aktywności, ale w dużej mierze także od aktywności poleconych. Zachęcam do zaproszenia innych do programu!" Dopiero wtedy zorientowałem się, że muszę załatwić poleconych. Jak to zrobić? Najprościej... wykupić w serwisie reklamę - mailing do 300, 500, lub nawet 2 tysięcy osób, które poinformuję o tej żyle złota i za każde kliknięcie osoby, która zapisze się do programu z mojego linka będę otrzymywał 20 proc. Jeśli ktoś z moich poleconych znajdzie kolejnego, dostanę jeszcze 10 proc. od jego kliknięcia. No tak, ale ja tu przecież miałem zarabiać, a nie wydawać (2-10 zł w zależności od ilości wysłanych maili). Tylko, że bez poleconych mogę wypłacić sobie moje 5 zł za około pół roku! Może zamieszczę banner na stronie internetowej? Tylko, że takich są tysiące... Rezygnuję, poszukam czegoś lepszego.

Łańcuszek św. Naiwnego

Następna oferta spadła mi jak z nieba. Znalazłem ją oczywiście w e-mailu reklamowym z poprzedniej firmy. Za tym sposobem stoi podobno najbogatszy inwestor na świecie Japończyk Roberto T. Kiyosaki. To milioner, autor książek o zarabianiu, który handlował kiedyś nieruchomościami. Nazwisko przyciąga, ale jeszcze bardziej nagłówek: "Wylej swojego szefa". To zdecydowało, że przeczytałem tego e-maila. System jest pozornie bardzo prosty, ale przecież zazwyczaj najprostsze rozwiązania są najskuteczniejsze. Wystarczy poświęcić 20-30 minut jednorazowo i czekać na mamonę, która sama trafi na konto. Aha, trzeba jeszcze zainwestować, ale tylko 5 zł. Nie trzeba niczego sprzedawać, z nikim rozmawiać, a nawet podpisywać umowy. Wystarczy przelać 5 zł na konto z podanej listy - najczęściej zawiera ona 5 numerów kont. Przelewasz więc pieniądze na konto nr 1. A potem? "Musisz zrobić kopię strony (tekstu na niej zawartego), później konto nr 1 skasuj, a na dole (na 5. miejscu) dopisz swoje konto przesuwając konta nr 2, 3, 4, 5 do przodu."

Po co? Wszystko można udowodnić za pomocą matematyki, liczby przecież nie kłamią. "Kiedy wyślesz swoje maile będziesz na 5 miejscu listy. Jak długo będziesz wysyłać tą wiadomość do ludzi, którzy będą zainteresowani programem, możesz spodziewać się, że średnio odpowie na nie 25% ludzi. Ale bądźmy bardziej pesymistyczni i dajmy na to, że tylko 12,5%, dla utrudnienia. Gdy wyślesz 40 maili do różnych osób, możesz spodziewać się że 5 z nich zrobi dokładnie to co Ty (12,5% z 40 = 5). Ale tym razem twój numer konta przesunie się na 4 pozycje. Wtenczas już będzie o tym programie wiedziało 200 osób (5 x 40). Z tych 200 ludzi, udzieli się 25 (12.5% z 200=25), więc dalsze 1 000 maili (25 x 40), podniosą Twój numer konta na 3 pozycje. Z tych 1 000 ludzi, możesz spodziewać się, że udzieli się 125 osób (12.5% z 1000=125), więc dalsze 5000 maili (125 x 40) podniesie Twoje konto na 2 pozycje w liście. A z tych 5 000 ludzi, możesz spodziewać się 625 osób, które się udzielą (12.5% z 5000=625), więc kolejne 25 000 osób (625x40) podniesie TWÓJ NUMER KONTA NA 1 POZYCJĘ!!! I teraz, z 25 000 ludzi, możesz spodziewać się, ze 3125 z nich odpowie (12.5% z 25 000=3 125). A w tym czasie to Ty będziesz na 1 miejscu!!! Więc dostaniesz: 15.625 złotych!!! (3125 x 5zł)."

Prawda, że proste? Tylko, że to zakazana w Polsce piramida finansowa, zwana też "łańcuszkiem św. Antoniego". Czy po tylu aferach ktoś się jeszcze u nas na takie rzeczy nabiera? Jak widać po liczbie oszukanych w całej Polsce przez firmę, która "płaciła" za reklamę na samochodach po uiszczeniu 2-3 tys. zł kaucji, chętnych na szybkie i łatwe pieniądze wciąż jest wielu. A policja jest bezradna, bo w tym przypadku żaden poszkodowany się do niej nie zgłasza. - Nawet jeśli nieliczni się na to nabierają, nie idą na policję czy do prokuratury, by poinformować o tym, że ktoś wyłudził 5 zł. Po pierwsze tekst jest tak napisany, że tylko od naszej dobrej woli zależy czy ową kwotę wpłacimy. A po drugie większość machnie na te 5 zł ręką. Dużo większym problemem są wyłudzenia danych i kodów bankowości internetowej, które niektórzy podają w odpowiedzi na e-maile, nawet te napisane z kuriozalnymi błędami ortograficznymi - mówi gdański policjant zajmujący się zwalczaniem przestępczości internetowej.

Oszuści psują rynek

Udało nam się dotrzeć do jednego z administratorów systemu "get paid", który zgodził się anonimowo uchylić rąbka tajemnicy tego biznesu. Według niego w większości systemów zarabiają niemal wyłącznie promotorzy, czyli ci, którzy polecają nowych użytkowników. Większość z nich ma swoje strony internetowe i bazę adresów e-mail, na które kierują reklamy. Nawet najlepsi nie zarabiają jednak więcej niż kilkaset złotych miesięcznie (z kilku, bądź kilkunastu programów łącznie).

- To trudny biznes, bo opiera się głównie na nastolatkach, dla których nawet 5 złotych to pokaźna i często pierwsza samodzielnie zarobiona kwota. Ich cechą jest to, że równie szybko się napalają i angażują, jak rezygnują. Z punktu widzenia administratora ma to dobre strony, bo ponad połowa uczestników rezygnuje przed uzbieraniem minimum i ich pieniądze wracają do firmy, ale z drugiej strony wciąż trzeba szukać nowych - mówi nam 25-latek, prowadzący dwie strony, które umożliwiają zarabianie w internecie. Mimo tego, nieliczne firmy potrafią się utrzymać, jednak nawet najlepsze nie przynoszą kokosów. Zarabiają nie tylko na niecierpliwości klikaczy, ale także na rozsyłaniu reklam, wykupionych przez uczestników lub reklam firm, które są jednak najmniejszym źródłem przychodów. Mało kto czyta bowiem e-maile reklamowe, większość uczestników programów po prostu czeka aż premia zostanie zaliczona, w tym samym czasie robiąc na komputerze inne rzeczy.

- Rynek najbardziej psują jednak łańcuszkowcy. Najczęściej wszystkie numery kont są jednego człowieka, więc wpisywanie swojego na dole nie ma najmniejszego sensu. Do tego większość banków nie przyjmie wpłaty, jeśli nie podamy choć podstawowych danych: imienia i nazwiska, więc nawet przy ogromnym szczęściu pieniędzy się na tym nie zarobi. A jak się już ktoś raz sparzy, to nigdy na podobny biznes nawet nie zerknie. I właśnie to sprawia, że nie rozwijamy się tak dynamicznie, jak niektóre zachodnie firmy, które mają po kilkadziesiąt tysięcy aktywnych uczestników. U nas 2-3 tysiące aktywnych to bardzo dużo. Dlatego w Europie Zachodniej można z tego żyć, a u nas najwyżej troszkę dorobić - kończy administrator.

autorem artykułu jest Michał Sielski, źródło: gazetapraca.pl


Jeśli rzeczywiście chcesz zarabiać dobre pieniądze w Internecie, zapraszam na stronę www.JakZarabiac.pl


dodajdo.com